niedziela, 25 września 2011

Kobieta z liściem na głowie


Niedzielnie, ale z przed tygodnia jako kontinuum. Po pikniku obudziłam się z paskudnymi objawami  typowymi dla kaca. Co dziwne trochę, bo nie dość, że na pikniku nic nie piłam, to ponad 1,5 roku kropli alkoholu w ustach nie miałam!! Byłam jednak umówiona z przyjaciółką więc zignorowałam samopoczucie i heroicznym wysiłkiem wyskoczyłam z łóżka.


Nie żałuję oczywiści. Kawa w Mac'u jako pierwszy zabieg stawiania na nogi była dobrym wyborem. 
Wybrałyśmy się między innymi nad zalew. Można było złapać trochę promieni wystawiając paszczę do słońca. Choć wiaterek od wody  dmuchał niewąski. Poobserwować lekko już jesienna przyrodę. Potem było grane centrum handlowe, ale to już inna bajka, nie psujmy nastroju ;)
Ogólnie dzień bardzo udany.

Dziękowałam za słońce i wynalazek jakimi są okulary przeciwsłoneczne. Malować po zstąpieniu z łóżka nie miałam siły i chyba tego dnia to nawet by się miało z celem.
Ubranie zwyczajne, bo oczywiście musiało być wygodne i nie myślałam też o zestawach. Wyszło, że postawiłam na coś wg zaleceń i założyłam szersze dżinsy. Będę je nosić, zaakceptowałam, ale zdecydowanie wolę te niekorzystne dla mojej figury :P Jestem też zadowolona z koloru wierzchniego topika. Podoba mi się ostatnio kolor szmaragdowy. Chyba bym się nie obraziła jak bym miała jakiś prawdziwy szaragdzik w kolekcji biżuterii ;)


 Spodnie, topiki - Bon Prix, marynarka - za szafy zakupiona kiedyś na allegro, buty - Clarks,
torebka - TK Max, zegarek - allegro, "bransoletki" - twórczość własna



Na zdjęciu poniżej Haneczce udało się uchwycić spadające liście i jeden śmiga mi koło grzywki zaraz koło mojego uformowanego przez wiatr "kukuryku".
 fot. Haneczka
A tuta nasze wspólne zdjęcie.
  fot. aparat ;)
I znów trochę przyrody. Cypelek na zbiegu rzeczki i wylewu z zalewu ;)
 Poprzednio było o bocianach, a teraz łabędzie w locie. Nie mam odpowiedniego obiektywu więc niestety bez odpowiedniego zbliżenia. Jednak jak kliknąć i powiększyć ciut lepiej je widać.
fot. własne

piątek, 23 września 2011

Kle, kle...

Podpowiem, że chodzi o dźwięk jaki wydają bociany paszczą ;) I nie wcale nie będzie o tym, o ich odlocie na zimę, ubolewaniu że lato się kończy. Choć oczywiście szkoda lata.

W sobotę byłam na pikniku firmowym. Imprezę umiejscowiono właśnie w "Ranch'u pod bocianem". Nie martwcie się relacji z pikniku nie przewiduję, bo za mało miejsca i czasu.
Były tam piękne okoliczności przyrody (próbka na zdjęciach), staw, pagórki, poletka do mini-golfa, park linowy. Te szczupłe i z kondycją wypróbowały i też wstawiam fotki o tym.
Cyknęłam 600 zdjęć,. Wytańczyłam się. Nawet nie umiejąc śpiewać, wystąpiłam publicznie w karaoke. Co jest szczególnie dziwne, że ogólnie wstydzę się jak jest na mnie skupiona uwaga a co dopiero publicznie występować. A jak by tego było mało byłam kompletnie trzeźwa. Normalnie szok!!

W ramach przynudzania. Nawiążę do filmu/książki "Jedz, módl się i kochaj". Ona tam wspomina, że czuje się "atrawersjamo" (nie mam pojęcia jak to się pisze, nie znam włoskiego). Ale mówi, że jest zawieszona tak pomiędzy, jeszcze nie tu a już nie tam. I ja tak czułam się na pikniku. Za stara i za trzeźwa by brykać z 20-tkami i za młoda by słychać przy stoliku opowieści starszych. Dobrze, że miałam aparat, był odpowiedni dla samotnika. Tzn. suma summarum jak pisałam pobrykałam na parkiecie w kółeczku i nawet w parach. Jednak nie było to co potrafię, co za dawnych czasów pijących potrafiłam :)

Jeszcze się wytłumaczę, dlaczego dopiero dziś ten post. Najpierw musiałam ogarnąć te wszystkie zdjęcia. W między czasie nie miałam internetu. Potem przygotować fotki, żeby zanieść do pracy.  Zrobiłam prezentację filmową. Wam też taką przygotowałam, ale od dwóch dni nie mogę jej tutaj załadować. Poddaję się.  Nie będzie wszystkiego co planowałam. Umieszczam więc mniej, zwyczajnie. Mam nadzieję, że następny post już nie będzie tak pod górkę.















Czapka, sweter, podkoszulka, pierścionek - H&M, spodnie - Kapphhal, buty - Clarks, kolczyki - Rosmann




niedziela, 18 września 2011

Szaro wszędzie, buro wszędzie, ale trochę różu też będzie... ;)

W końcu coś wg zaleceń stylistki. Czyli moje kolory szarość i pastelowy róż (czy może zg z tendencjami sezonu "pudrowy" róż...). Fason spodni też odpowiedni. Góra nie podkreśla "klepsydry" i może już gorzej z tymi proporcjami... ale to pikuś. Faktycznie dobrze się czuję w tych kolorach. Pomimo różnych odcieni tej szarości jest jednak strój podchodzący pod monochromatyczny, co tak samo jak ten blady róż wpisuje się w trendy sezonu. Czyżby coś mi się udało..??  ;) A jak nie jest tak jak piszę, to na pewno udało mi się utrafić w moje dobre samopoczucie. I tego się będę trzymać :)








fot. Haneczka
tunika - H&M, spodnie - Bon Prix, buty  - Humanic, torba - Tesco, chustka - C&A, kolczyki, 
bransoletki - Rossmann, zegarek - Fiji (męski)

piątek, 16 września 2011

Panienka z okienka ;)

Dziś dopadły mnie pewne dylematy. Nie jestem za tym, że w każdym poście, każdy ciuch ma być nowy. Tzn jak ktoś lubi i go stać to nie widzę przeciwwskazań ;) W życiu jednakoż, jeden ciuch potrafimy założyć masę razy szczególnie jak go lubimy. Na blogu za duża ilość tego samego wdzianka i ciągle podobne stylizacje czasem jednak mogą nudzić. Zatem nie widziałam, czy kolejny raz umieszczać granatową sukienkę w roli głównej czy to już przesada. Zaryzykuję. Ponieważ uważam to za najlepszy mój leni zakup. I nie chcę już jej okładać do szafy.
To jest próba dostosowanie kiecki do obecnych i ciut przyszłych warunków pogodowych. I tak najpierw mamy ją tylko na lekko chłodniejsze dni i na warunki pokojowe. A potem przez dodanie na to kurtki na dwór i jeszcze chłodniejsze dni. Odpowiednio dół będą ocieplać albo zwykle rajstopki albo ich grubsza wersja. Tutaj wybrałam buty pod kolor kurtki. Jednak nie wykluczone, że w fizycznym noszeniu będą się one nieco różnić od zaprezentowanej wersji.






wtorek, 13 września 2011

Plany, planami a życie swoje.

Wiem, "ameryki nie odkryłam" ale kolejny raz odczuwam na własnej skórze.
Miało być zimno i miałam chronić się przed chorobami a tu "zonk", dziś gorąco, duszno i pogoda niesprzyjające mojemu samopoczuciu a co dopiero planom ubraniowym. Dobrze, że tylko zaplanowałam w głowie, a jeszcze nie zamieniłam szafy porami roku. Takim sposobem jeszcze przewietrzyłam dziś moją pierwszą maksi. I jak nic wg planu to i dzisiejsze fotki także. Następny "lajfik".
Poniższy zestaw już był. Wspomniana sukienka z kamizelką. Tym razem tylko wzmocniona rękawkiem, bo jednak aż takich upałów to się nie spodziewałam.
Próbowałam też nowego noszenia fryzury z opaską. Wyszło wg mnie trochę retro te włosy.

Żeby tak szybko nie kończyć pisania ;) wspomnę dzisiejszy ranek.
Jeszcze nie wrócił mi humor po rozterkach urodzinowych. (Potem doszły nowe nieciekawe wieści, ale to inny temat). Rano zaspałam. Także ubrać się w powyższe zdążyłam ale umalować to już niczorta.
Na terenie pracy, przelatuję jak chmura gradowa przez hol. Utykam w oczekiwaniu na windę koło ochroniarza.
A ten: "Ładnie Pani dziś wygląda. Ładny makijaż"(??!!)
Ponure haha w duchu i nie miłe wyrażone głośno "nie mam makijażu".
"A kolczyki jakie ładne"...
"Dziękuję" Już się lekko poddaję, bo co będę z chłopem dyskutować, jednak mój ton w ogóle nie przypomina tego z gatunku miłych.
"I fryzurka jaka ładna"...
Na szczęście przyjeżdża winda. Uciekam!
No ale kto mi teraz powie, że chłopy nie umieją prawić komplementów. I też mogę stwierdzić, że trzeba mieć humor, żeby te komplementy przyjmować.

A teraz już ilustracje. Przez zawirowanie dnia makijażu nie uzupełniłam ale skoro tak ładnie jestem umalowana bez niego... ;)
I wiecie co (kurna ja to czasem nie wiem kiedy skończyć). Lubię też robić te niedoskonałe fotki telefonem. Szczególnie przy tych gorszych nastrojach jakoś one mnie tak cieszą. I na swój sposób mi się podobają. I to lustro w pracy jakoś tak wyszczupla... ;)






niedziela, 11 września 2011

Jubileusz

Między piątym a piętnastym września występuje u mnie wysyp imieninowo-urodzinowy. Najpierw imieniny ma moje przyjaciółka. Potem imieniny i urodziny zarazem moja mama. Potem ja. A na końcu są urodziny mojej teściowej.

Zawsze tak było, że imieniny obchodziłam z tatą i babcią ( ich wypadały dzień po moich) a urodziny z mamą. W tym roku jednak fakt mojego starzenia się przybladł bo świętowaliśmy 70te urodziny mojej mamy. O tym, że jednocześnie ma imieniny sądzę, że też nie wielu pamiętało. Swoją drogą jaki to był kiedyś kiepski zwyczaj dawać dziecku na imię tak "jak sobie przyniosło". Nie chciałabym tak :) A Wy?

Uroczystość odbyła się własnym sumptem w domowym zaciszu wiejskiej "posiadłości". Celowo nie używam słowa imprez, ponieważ jak obliczyłam średnia wieku biesiadników wynosiła 62 lata :) Z tego też powodu było tylko 4 facetów i 7 kobitek. Także tańczyć nie było z kim (zresztą takich "szaleństw" nie było). Plus był taki, że jak kobity chwyciły za gary, to chwila moment było posprzątane. I to też już raczej dzięki temu, że panie starszej daty. Współcześnie nie wyobrażam sobie takiego obrotu sprawy. Biesiadowanie skończyło się po 5 godzinach.

Dało mi to do myślenia.
Pamiętam urodziny z przed 30 lat, gdzie goście byli liczni, mieszani. Tańce, hulanki swawole do późnych godzin nocnych.
Dwadzieścia lat temu, nie było gorzej. Pamiętam ognisko, przez które nawet co nieliczni skakali. Towarzystwo rozłaziło się po kątach i każdy używał imprezy jak lubił. Lub jak mógł. Bo były wtedy obecne 4 pokolenia na raz. Także babuszka z zacisza fotelika podpatrywała zgromadzonych. Najmłodszy w pieluchach darł się wniebogłosy. Starsi paląc, pijąc prowadzili rozliczne dysputy, które wraz z ilością wypitego alkoholu stawły się coraz głośniejsze. Jednych nawet doprowadzały do waśni by za chwilę pogodzić ich we wspólnym śpiewie. Lubiłam jak mój tatuś śpiewał ze swym bratem rodzonym. Takie lekko sprośnie, figlarne pioseneczki. Młodzież przeważnie z dala oddawała się swoim rozrywką.
Dziesięć lat tamu już paru osób zabrakło z towarzystwa. Było ciszej, stateczniej.
Wczorajsze spotkanie było bardzo miłe i doniosłe jednak brakowało mu dużo do dawnego blasku.
A jakie będą moje urodziny za następne dziesięć a już na pewno za dwadzieścia lat... Ja mój mąż i brat (cioteczny) z żoną i to w optymistycznym scenariuszu. Już nawet dalej zaczęłam się bać myśleć. Przeraziło mnie to wszystko. Zawsze przed urodzinami miewałam małe kryzysy związane, że "następny krzyżyk na kark wchodzi", ale jeszcze nigdy nie dopadło mnie to w takiej wersji.


Sorry, że tak smutno poleciałam, ale takie miałam przemyślenia i cóż na to poradzę. W ramach przyjemniejszych tematów. Wiecie jaki miałam problem w co się ubrać :) Na spotkanie z masą starszych ciotek jakoś nie pasowało się ubrać w martensy, nie? :) Postawiłam na klasykę. Czarną sukienkę. Fioletowy szal (mam coś do tego filetu :)) i w ramach "modowego" akcentu założyłam czarne obcasy z noskami i obcasem wężowatym. Nota bene dość szybko zmieniałam je na fioletowe balerinki bo bieganie wokół gości zrobiło swoje.

Jeszcze słówko o włosach. Oczywiście tak jak fryzjer już nie potrafiłam zrobić. Postawić się wg zamysłu też nie chciały. Zaczesywana na bok grzywka też nie do końca trzymała się wyznaczonego miejsca. Także mam "cuś" co samo chciało wyjść. I tak na razie będzie i już.










czwartek, 8 września 2011

worker boots

Zajęłam się pokazywaniem martensów jako bardziej wyczekanych. Wcześniej jednak nabyłam drogą kupna odmianę tytułowych worker boots. Jak już wspominałam zaczynam się cieplej ubierać w celu uniknięcia choroby, a to ubieranie zawsze zaczynam od zakrytych butów. Także pora na nie idealna. Do tego długa granatowa sukienka , biała dżinsowa koszula, biały pasek. Połączenie kolorów raczej szkolne. Mam nadzieję, że jednak szkolenie to nie wygląda, choćby za sprawą butów. Rzuciłam też zieleń na paznokcie dopasowaną do kolczyków.

Dziś może Wam się wydać, że niektóre zdjęcia się powtarzają, ale chciałam nieco zmienić kont pokazywanie zwyczajności obcięcia fryzury, a że może wyszło w tej samej pozie to trudno.

Ja już zaczynam dłuższy weekend, bo mam ważną uroczystość w domu. Relacja z niej ciuchowa oczywiście przewidziana :)
Miłego weekendy Wam życzę.